Panowie także oglądają
modowe nowości. Z okazji urodzin dostałam przepiękne kolczyki z perłami.
Pierwszy rzut oka ocenił je jako zbyt duże… wyzywające… niepraktyczne. Gdy
jednak usłyszałam cichy szept że są podobne do tych które nosi księżna Kate…
nie rozwijałam już tych ocen ani ciut więcej. Faktycznie… gdyby były w formie
łezki a nie kulki byłyby identyczne. W całej więc swojej babskiej głupocie
założyłam na uszy i usiłuję się do nich przyzwyczaić. Nigdy nie lubiłam
kolczyków. Zawsze drażnią moje małżowiny… bo niestety ciało mam na takie ozdoby
zbyt wrażliwe, ale przekłułam sobie onegdaj… jako przekłuwały wszystkie moje
koleżanki. Tak więc paraduję od trzech
dni z łzami morza w zaróżowionych uszkach. Najgorzej w nocy… Lubię przytulać się
do „jaśka” jednak na razie muszę ograniczyć do minimum te nocne „pieszczoty”.
Mijają więc dni i noce… Uszy różowe….a perły śliczne. Wytrzymam….- dla „piękności”
wytrzymam.
Z innych domowych newsów…. Młody facet który ze mną mieszka –
zaręczony! Rozmowa dyscyplinująca – przeprowadzona. Na razie jakby zrozumiał i
jest nienormalnie bo sielankowo. Niechby tak nienormalnie zostało.
Zalegające dechy… może trochę chęci… spowodowały
popełnienie sześciu ikon. Poniżej te najciekawsze… najbardziej udane.
O uroczystości urodzinowej…- nie wspomnę. To
chyba najgorsze urodziny w moim życiu…-spaprane naturalnie przez facetów. Skończone
długą całonocną rozmową,- jednak zaplanowały jakimiś wbitymi mi do głowy
prawdami. Największa z tych prawd, już dawno „objawiona” przez mądrych ludzi to
ta: że należy być egoistką. Altruizm dawno nie jest trendy i nie należy do
dzisiejszych czasów. Dla niektórych wręcz śmieszny… dla mnie był normalnością.
Dała mi jednak ta normalność w tyłek.
Wytłumaczono mi właśnie różnice
między altruizmem a uczciwością i nauczono łączyć tą uczciwość z egoizmem. Uczono
przez długie godziny egzekwowania należnych mi „służebności” bez wybuchającej w
sercu litości nad ich wykonawcami. Kartkę z napisem: „ja- daję ci siebie i to
co mam, włącznie z sercem i miłością…. Ty- dajesz mi to co ja potrzebuję. Bez
ociągania, pretensji i niezdrowych obiekcji. W przypadku wahań co do relacji…
możemy z siebie zrezygnować...” mam sobie powiesić nad łóżkiem i czytać po każdorazowym
zmówieniu pacierza. Są to jak zwykle tylko rozmowy i obiecanki… bo ja się już
chyba nie zmienię. Bezgraniczna miłość i litość wobec otoczenia, tak już mną
ogarnęła, jak nałóg- alkoholika i odwyk byłby bardzo trudny. A może jednak będę
próbowała. Małymi kroczkami… pojedynczymi zdarzeniami… Powinno się walczyć o
siebie. Tak- jak ludzie którzy właśnie mnie dogrzali do żywego.
„Dziękuję ci, serce moje, że nie
marudzisz, że się uwijasz,
bez pochlebstw, bez nagrody, z wrodzonej
pilności”.
Wzięło mnie w tym roku na przetwory. Mam
więc kolekcję kompotów z nektarynek i winogron (bezpestkowe na szczęście). Mam
przecier pomidorowy na zupę… i nieudany ketchup. Nie wiem dlaczego nieudany bo
robiłam zgodnie z przepisem z netu ale mnie nie smakuje. Na szczęście znalazłam
dla niego inne zastosowanie i tam….-PALCE LIZAĆ. Rewelacyjny do sosu
pomidorowego do spaghetti a dodana do niego papryczka chili nadaje sosu/sosowi boski smak. Kilka
słoików jabłek i kilka jabłek ze śliwką do naleśników- też się przyda. Ogórki
też są. Myślałam jeszcze o buraczkach na jarzynkę czy zupę… ale muszę któregoś
dnia ruszyć Młodego na rynek żeby przywieźć surowiec. Będzie miał teraz
zasłużony urlop. No tak! -nie mógł wypocząć latem, bo wszyscy inni musieli… a
on pracoholik się zrobił, więc pójdzie teraz. Kiedyś na szczęście musi.
Myślałam też o przecierze z dyni bo oboje lubimy dyniową zupę. Psia kość… no
gospodyni domowa się na potęgę robię. Kłopoty gastryczne jakie miałam/mam są
spowodowane ogromem chemii w żywności. Gdy ją ograniczam… śmiga mi żołądek jak
szesnastce. Co mi tam…- jak mam czas- zrobię.
Kupiony szybkowar sprawdził się na
tip-top. Niestety nie mogę gotować w nim tradycyjnego rosołu…. ale tą
celebrację jakoś zniosę.
NIE PYTAĆ BO TO ŚLISKI TEMAT!.... – Nie…
nie malowałam. Zaczęty anioł stoi na sztalugach i patrzy spode łba. Nie mam po
prostu weny i jak siadam do sztalug to mnie mdli. Miałam za to już dwie grypy
zanim zdążyłam się zaszczepić. I co?! Tu jestem chyba lepsza od całego świata
bo pierwszą miałam na początku września.
Za oknami przepięknie przebarwiają się drzewa.
Czekam na wietrzny dzień i już ładuję baterie do aparatu, żeby utrwalić
spektakl opadania liści w jednym dniu. Mam nadzieję że się uda… a nakręcony film-
pokażę. Na balkonach już wrzosy… Gdy zapełnię ponownie korytka ziemią… zacznę myśleć
o ściągnięciu gałązek igliwia żeby je w nie powtykać. Może jeszcze jakieś
donice z jesiennymi chryzantemami.
W tym roku znów z tui leci igliwie. Zasilałam
nawozem na opadanie igieł… ale jak widać bezskutecznie. Obcięte gałązki wykorzystam
do korytek a pień-wyrzucę.
Lubię jesień… Właściwie czekam na nią
każdego roku. Może to z racji urodzenia o tej porze roku… a może „sukienka” w
jaką przebiera się świat. W tym roku wyjątkowo piękna i jeśli wierzyć prognozom…
będzie ciepła.
A w ogóle marudnieję… Ktoś zaczyna
mówić do mnie per „brzęczydełko” i gdy w dobrym nastroju opowiadam swoje „śmiesznostki”
niepokoi się moim samopoczuciem. Zgroza- prawda?
Kilka ubraniowych zakupów-
poczynione. Nie jest to cud świata… ale nastrój poprawiły. Planowane na pewną
uroczystość… niestety się nie przydały. Złożona grypą, przeleżałam ten czas…
Może dobrze… Jakoś po tej uroczystości czuję emocjonalny niesmak. Jeszcze muszę
pomyśleć o „codziennych” jesiennych butkach,- bo wyjściowe „super butki” –mam.
Brakuje mi w domu porządnej szafy. Takiej dużej jak to bywały kiedyś. Nijak nie
mieszczę się w tym co mam, mimo dokonanego kilka dni temu przesiewu
niepotrzebnych ciuchów. Naprawdę… Wyrzucałam aż furczało.
Mimozami jesień się zaczyna… Złotawa…
krucha… i miła…